Cherimoya

cherimoya

Zacznijmy, jak zawsze, od wyprawy, bo bez wyprawy – rzecz jasna na targ, gdzieś na Grenadzie lub Martynice – nie byłoby odkryć, a bez odkrycia nie byłoby fascynacji. Cherimoyą, czyli owocem flaszowca peruwiańskiego, zafascynować się łatwo. Z zewnątrz dość ponury, nieatrakcyjny, brzydkie kaczątko pośród lśniących skór pomarańczy i bananów, wśród jaskrawych limonek i kształtnych ananasów. Flaszowce – rodzaj ten obejmuje więcej gatunków drzew rodzących niesamowite owoce – lubią dawać potomstwo nieregularne, tu krzywe, tam zmarszczone, niesymetryczne. Oko nasze lubi szukać ładu, więc pomija tych bohaterów; na szczęście drugie oko otwarte jest na to co nowe i tajemnicze i zanim się orientujemy, w naszym plecionym koszyku ląduje kilka miękkich, dorodnych i perfekcyjnie niedoskonałych cherimoyi. Wiemy, jak delikatną i nietrwałą zdobycz posiedliśmy, zatem głusi na okrzyki ciemnoskórych sprzedawców ryb i kokosów pędzimy co sił, by umieścić owoce w bezpiecznym, kojącym środowisku lodówki. Wyciągniemy je dopiero następnego dnia rano , bo noc spędzona w chłodzie wyzwoli w ich miąższu esencję tropików, a w nas – pełnię ekstatycznego uniesienia. Cherimoya znaczy tyle, co „zimne nasienie”. Inkowie nie mieli lodówek, ale mieli znakomitą intuicję.

Zanim dobierzemy się do jej wnętrza, zapytajmy o cherimoyę botaników. Otóż flaszowce rozwijają się nietypowo i oryginalnie: niektóre słupki kwiatu nie ulegają zapyleniu i zrastając się powodują tak powszechną asymetrię. Próżno szukać na nizinach: cherimoya, rdzenna obywatelka górskich płaskowyżów Peru i Ekwadoru, lubi wysokości i najlepiej czuje się wysoko, w umiarkowanych temperaturach. Tak naprawdę obraziłaby się za miano rośliny tropikalnej, szereg modyfikacji pozwolił jednak na kultywowanie upraw na całym globie, również na Kubie, w Kaliforni czy w Izraelu. Dziś pracuje się też nad osiągnięciem plonów regularnych, nanosząc równomiernie pyłek pędzelkiem na słupki - co napawa mnie nieokreślonym niepokojem. Wolę to, co tworzy natura. Bez ulepszeń. Na karaibskich wysepkach jeszcze długo będziemy jeść owoce flaszowców w oryginalnym, uroczo krzywym fasonie. Niech tak zostanie.

A zatem trzymam już w dłoni schłodzony, wypoczęty owoc. Wygląda jak poziomka, tyle że o wadze – bagatela – półkilogramowej, a kolor ma szarozielony i wcale nie zachęcający. Wygląda trochę jaj smocze jajo i na jego skórze można dokładnie zobaczyć, a nawet policzyć, z ilu słupków zbudował się owoc. W środku, po rozkrojeniu, znajdziemy tyle samo czarnych, porcelanowatych pestek, tonących w śnieżnobiałym, kremowym i przypominającym budyń miąższu. Smak? No właśnie. Niezrównany. Niektórzy mówią, że to skrzyżowanie ananasa z poziomką, inni – że poziomki z bananem, jeszcze inni doszukują się nuty nektarynki. Na pewno to smak doskonały: lekko kwaskowaty, ale i słodki, bardzo orzeźwiający, uzależniający. Prawie ¾ owocu stanowi woda, stąd zimny miąższ cherimoyi w upalny dzień działa jak naturalny izotonik. Reszta to cukry, odrobina białka i trochę składników mineralnych, a także witaminy A i C.

Po wybraniu nasion możemy rozkoszować się wyjadaniem tej cudownej substancji wprost ze skórki, jak kiwi. My, najbardziej niecierpliwi smakosze pod słońcem, nawet nie martwimy się pestkami, tylko plujemy nimi później tu i tam. Bo tak trudno się powstrzymać….!