Chlebowiec
Jest rok 1789, w Europie tętni serce rewolucji. Świat kolonialny jest w pełni swego rozkwitu. Na plantacjach na całym świecie pracują w upiornych warunkach niezliczone rzesze niewolników. Nierzadko – głodując. Już od dwóch lat trwa trudna misja człowieka, który w służbie królowej podjął się przywiezienia na Jamajkę sadzonek rośliny, odkrytej na Tahiti już w XVI wieku. Tak zaczyna się niesamowita, brutalna, niedopowiedziana i osnuta wieloma mitami historia najsłynniejszego buntu w dziejach i kulinarnej rewolucji na stołach Nowego Świata i karaibskich wysp. Pozwólcie, że przedstawię bohaterów: sir William Bligh, kapitan na brytyjskiej jednostce wojennej „Bounty”, oraz Artocarpus communis: owoc chlebowca. Chlebowca, który na wyspach Pacyfiku stanowił od zarania dziejów bazę pożywienia dla mas, płodny, łatwy w uprawie – tak bardzo potrzebny na niewolniczych plantacjach Karaibów.
O kapitanie mówiono różnie: że był okrutny, że przed jego okutym batem drżeli marynarze, że wydzielał głodowe racje żywności. Opór zaczął kiełkować, gdy rzekomo kapitan zabronił swej załodze schodzić na ląd – pełen pięknych Tahitanek, smakowitych owoców, łagodnego cienia i pitnej wody – w znojnym oczekiwaniu na dogodny moment, by przenieść sadzonki na zakotwiczony u brzegu wyspy kręt. Oczekiwanie trwało prawie dwa miesiące z uwagi na cykl wegetacyjny rośliny. Wreszcie sam bunt, podniesiony przez młodego Christiana Fletchera, miał nastąpić na skutek odebrania załodze wody pitnej na rzecz podlewania sadzonek (jeśli chcecie wiedzieć, jakie dziedzictwo pozostawił po sobie Fletcher, sięgnijcie po wstrząsającą „Jutro przypłynie królowa” Wasielewskiego). Buntownicy zwykle nie lubią półśrodków, zatem ponad 1000 dotąd pielęgnowanych sadzonek wyrzucono za burtę, a kapitan wraz z garstką lojalnych marynarzy i głodowymi racjami żywności malutką szalupą opuścił okręt. Uratowali się cudem. Sześć lat później Bligh dokończył misji, sprowadzając chlebowiec z Azji. Drzewo świetnie przyjęło się w tropikach.
Owoc jest ładny: równy, zielony, pokryty „jaszczurzą” skórką, mniejszy od swego gatunkowego kuzyna – bochenkowca. Zarówno owoce, jak i nasiona chlebowca są pyszne i pożywne. Miąższ jest zwarty, mączysty, ale kleisty i wilgotny; zawiera dużo skrobii i witaminy C, a w smaku rzeczywiście przypomina nieco chleb z dodatkiem ziemniaków. Z jednego owocu można przyrządzić sycący posiłek dla całej rodziny, najwspanialsze okazy ważą i do czterech kilogramów.. Thriatlonowcy, maratończycy, sięgajcie po chlebowiec! Pestki są źródłem wspaniałego tłuszczu; wydobywa się je z przejrzałych sztuk i przyrządza niczym jadalne kasztany. Jakże uniwersalny jest ten owoc! Można go gotować i smażyć, dusić w curry, marynować, piec, jeść na surowo, a nawet fermentować, jak Indonezyjczycy. Z łyka plecie się liny, z lekkiego i mocego drewna – nadal wyrabia czółna. Tahitańczycy poznali lecznicze działanie zawartego w pniu, młodych owocach i liściach naturalnego lateksu, przypominającego biały klej. Substancja działa jak antyseptyk, znieczula, łagodzi infekcje i choroby skóry.
Uwielbiam go. Myśl o aromatycznym, pieczonym chlebowcu przenosi mnie do pewnej zatoki gdzieś na Grenadynach, do bardzo dobrze zapamiętanego rozgwieżdżonego wieczoru na opuszczonych żaglach, do poczucia wolności, nieskończoności. Nie tylko w kuchni.